wtorek, 8 listopada 2022

    Opowiadania




   Zjawisko


Dziś ponownie „wysiedziałem swoje” (jakoby za karę) w szpitalu, wpatrując się w przetarte gumolea, obite z farby ściany, przedziwne rurki nadbudowane na powierzchni sufitów (co by się stało, gdyby nagle pękły, ktoś mógłby się udusić? Czy może nastąpiłaby eksplozja?), wsłuchując się w stukot chodaków, trzaskanie drzwi i dialogi urywane w tonacjach skarg, tudzież bluzgi kolejkowiczów… Na chłodno wyłapując każdy ze szczegółów i analizując jego surowość, realizm, i bezceremonialność. Poznałem historię krwotoku z ucha starszej, a samotnej pani, która musiała odreagować na mojej osobie swój stres, swoją bezsilność, i samotność, bo nie przestawała mówić, nawet z oddali, co świadczyło o potrzebie słyszenia jakiegokolwiek głosu. Kolory ubrań personelu medycznego niczego mi nie sygnalizowały, i tak nie sposób było odróżnić salowej od pielęgniarki, lekarki od asystentki, styl raczej swobodny, by nie rzec wymięty, zestawiałem ze stop-klatką z dzieciństwa: lekarz w białym, wyprasowanym fartuchu, ze słuchawkami przełożonymi wokół szyi. Zadziwiająca przewaga młodych, tak jakby większość starszych opuściła kraj w czas „zielonej wyspy” . I tak, co (przysłowiowy) kwadrans, czytnikiem kart odblokowane drzwi oznajmiały chwile przerwy na herbatę, kanapkę, czy coś na słodko, może szarlotkę, zakupioną w sklepiku przyszpitalnym, a nam siedzącym, że to miejsce chorób, to zwykła robota dla znieczulonych taką codziennością ludzi, którzy już dawno stracili, jeśli w ogóle posiadali, empatię dla strachu innych, ich poszczególnych problemów, czy wyroków. A ja wtedy, jak zawsze zresztą, myślałem o poezji, czyż nie tu właśnie dzieje się najprawdziwszy wiersz, bo przecież losy ludzkie, obnażone z wszelkich pozorów ważności, kończące się na ubezwłasnowolnieniu - w niewoli swego ciała, bez poezji, która tchnie weń życie nowe staczają się w niwecz. Jesteśmy psującym się ciałem. Które poddaje się czasowi, pulsując w konwulsjach spraw, którym poświęcamy się bez reszty. Z tego wielkiego współczucia dla siebie samego, dla wokół obecnych, przygarbionych, opuchniętych, skurczonych, zamyślonych o skutkach awarii ciała rodzi się refleksja zwątpienia… A to już całkiem wiele jak na wiersz… Jak mógłby się zaczynać: historią ślepnącego poety? A może metaforą wylewu z ucha, jako wyrzutem wszelkich zbytecznych słów. Mamrotaniem chorego, z którego siostry z nocnego dyżuru dworują sobie w najlepsze? "Tak, tak, dziadku, ale niech dziadek śpi już, jest noc"… Przecież pamiętam to wszystko z OIOK-u. Może poemat o stołku, jako podmiocie lirycznym, począwszy od jego budowy, rodem z huty metalu? Siermiężne wykonanie przedmiotu nie nadaje się na poemat, odpada. A może… Nie, tego obrazu nie poddam reanimacji, gdy ów stary pacjent, w bezsilnym uporze sam zdecydował o pójściu do toalety. Tam też się przewrócił podczas defekacji… Personel mimo uwijania się, nie mógł pozbyć się na długo fetoru, który wówczas zapanował w całej Sali. A mnie łzy napłynęły do oczu, tak, ze współczucia… Mam dalej mówić o poezji prawdziwej? O chłopcu, którego zasłabnięć nie udaje się zdiagnozować, a tłuściochu, pochłaniającym dodatkowe kanapki między posiłkami, mimo kolejnych stentów umieszczanych w sercu, i kazań lekarzy. O chęci usuwania krzyża przez butnego ubeka, leżącego w jednym z pokoi, o smaku herbaty nalewanej przez salową, i radości z kawałka masła na baltonowskim pieczywie? A może o bezskutecznej próbie podłączenia zbiornika na mocz przerażonej staruszce, tuż po operacji? Psujemy się… Tu, w tej fazie, poezja nikomu nie potrzebna, ale przecież istnieje. Coś jej nakazuje istnieć, jakieś atawistyczne prawo, każe jej nazywać nawet brud, fetor i śmierć, chorobę, i niemoc. Ona, jeśli prawdziwa istnieje nawet w brudnym prześcieradle… Jest z nas.

 

5 maja 2024 r.

Cezary Maciej Dąbrowski

 


   Lustro



   Czas pędzi niemiłosiernie, im jestem starszy, tym szybciej, dopiero co umknął mi kwiecień, a już myślą jestem w marcu. Niestety, pula wiosen dla Tych najstarszych maleje, a Ci najstarsi zawsze byli moimi największymi przyjaciółmi.

   Można powiedzieć, że przyjaźnie te zsyła na mnie Boża Opatrzność, bo przecież nie mogłem mieć wpływu na to, że znajdę wspólny język z Inżynierem Januszem Jabłkowskim, wieloletnim pracownikiem przemysłu szklarskiego, który studia swoje na Politechnice Warszawskiej rozpoczął przed II wojną światową – w roku 1934. Mimo różnych profesji i różnicy wieku – bo pół wieku to znacząca różnica – znajdowaliśmy wiele wspólnych tematów, które w naturalny sposób rozwijaliśmy, dzieląc się swoimi przemyśleniami. Nasze spotkania miały miejsce zazwyczaj w korytarzu, byliśmy sąsiadami. Choć lubiłem, i mój uroczo ciekawski kilkunastoletni Syn także, odwiedzać usłane książkami mieszkanie Pana Janusza, człowieka niezwykle pogodnego, prostolinijnego i życzliwego, jednocześnie obdarzonego zasłużonym szacunkiem współpracowników, kolegów, posiadającego ogromną wiedzę z dziedziny polskiego szklarstwa, rozmawiającego dwunastoma językami, a w zaciszu swego mieszkania nieprzerwanie dociekliwego filozofa, z wielką pokorą zgłębiającego Encykliki Jana Pawła II. Ktoś powie, zbyt wiele zainteresowań, jak na jednego człowieka? Dodam jeszcze pasję matematyczną, która przejawiała się uporem z jakim studiował rachunek prawdopodobieństwa oraz liczby pierwsze, w których, jako zapatrzony w chmury muzyk, nie gustowałem.

    Tak to zwykle bywa, że ludzie światli, są głodni wiedzy, a ich zainteresowania nie dotyczą li tylko swoistych specjalizacji, ale i obszarów, które takowe jednostki fascynują, jak muzyka, literatura... Jednak przede wszystkim, Pan Janusz – bo tak zwykłem się do Niego zwracać, choć w swej skromności proponował, bym mówił do Niego po imieniu – był dla mnie wzorem katolika i dobrego człowieka jednocześnie. Był humanistą, naukowcem, a jednocześnie, człowiekiem nie komplikującym rzeczywistości. Z pokorą odnosił się do autorytetów, jak choćby do wspomnianego Jana Pawła II, i do dzieł wybitnych twórców. Pamiętam, jak opowiadał o swojej podróży do Rzymu, oglądaliśmy zdjęcia z wycieczki w której uczestniczył. Wtedy to powstał mój wiersz o wspólnocie:

                                                  Istota...

 

    Bogactwo duchowe i ład nabożeństw kościelnych

   dawały mi zawsze poczucie spokoju, pokory,

   bo jestem „prochem marnym”, pycha jest złem.

   Kiedyś mój wielki przyjaciel powiedział:

   „Cezary, czym byłby świat, bez tego bogactwa kulturowego

   jakim jest – na przykład – Bazylika św. Piotra, czy Kaplica Sykstyńska?”.

 

   Z dumą myślę o murach i placu św. Piotra,

   zabytkach dotykanych ręką Michała Anioła.

   Potrzebuję tej hierarchii,

   nie potrzebuję krzyczeć z tłumu:

   Halo! To ja i moje ego!...”.

 

   Stoję tam, jako wspólnota,

   jedność, jeden,

   jedna rodzina...

   To istota chrześcijaństwa.


   Nasza wielka rodzina;

   jakby na ten jeden moment

   wszyscy w wierze

   zamieszkujemy kościół Pana Naszego.

   To wówczas padło zdanie, iż: 50 lat dla mężczyzny, to najbardziej efektywny wiek; wtedy jeszcze nie wiedziałem, że czeka mnie czas kontuzji i przestanę wykonywać swój zawód muzyka, zajmę się ponownie pisaniem wierszy, choć, co szczególne, podarował mi książkę z zakresu historii literatury, ja odwzajemniłem się wyrobami cukierniczymi, które od czasu do czasu lubił spożywać. Czyżby był to znak, którego nie potrafiłem wówczas odczytać...

   Pośrodku głównego pokoju, choć było to mieszkanko bardzo kameralne, stał fortepian Bösendorfer. Był to instrument, który najlepsze lata miał już za sobą, przeminęły wraz z odejściem żony Pana Janusza. Lecz mimo Jej śmierci, instrument wciąż stanowił żywy dowód Jej pasji, i był też tematem przekazywanych wspomnień. Prawdziwą miłością darzył Pan Janusz swoją zmarłą żonę. Jej fotografie, leżące nuty, zdawały się mówić odwiedzającym: tu jeszcze ktoś jest... Tu czas się zatrzymał... Choć, jak wspominałem, moje odwiedziny były zawsze krótkie, ledwie kwadrans, ledwie kilka zdań, wówczas dostępowałem zaszczytu poruszenia strun tego instrumentu. Starałem się czynić to z wielkim wyczuciem, gdyż jego pęknięta płyta rezonansowa zdawała się mówić więcej niż słowa. Ten fortepian był symbolem więzi Pana Janusza z Jego żoną. A wszystko wokół zastygło wokół niego, jak w mauzoleum.

C.M.Dąbrowski, Zbiór nieaspirujący, LTW, 2019
   I tak, przy głośno nastawionym radiu, spędzał Pan Janusz swoje późne dni (i wieczory), czasem wyjeżdżał na sympozja, i powracał z nich pełen entuzjazmu, jakiego nie uświadczysz dziś w młodych ludziach. Pasja z jaką opowiadał o swoim zawodzie, napawała optymizmem, bo też i pogody ducha wynikającej z głębokiej wiary w Boga Panu Januszowi nigdy nie brakowało. Nie spotkałem Go nigdy załamanego, czy w braku humoru, i tak to trwało...

   Gdy zmienił miejsce zamieszkania, już z powodów zdrowotnych, odwiedzałem Go rzadziej, nie chcąc naruszać prywatności, choć z czasem i tak mnie nie poznawał. Musiałem czekać, pijąc przygotowana przez opiekunkę herbatę, by świadomość wróciła. Pewnego dnia dotarła do mnie wiadomość, której się wszyscy jego bliscy spodziewali. Pan Janusz odszedł 2 lipca 2009 roku. Miał 95 lat.

   Tuż przed wyprowadzką podarował mi lustro, opierałem się długo, bo nie zwykłem przyjmować podarunków, lecz było to lustro wyjątkowe. Wisiało tuż przy wejściu do mieszkania, lecz już nie odbijało postaci, plamy zakrywały jego powierzchnię. Pomyślałem, że przyjmę ten portal do świata dawnej Polski, tamtych zasad, manier, i słów...

   Ilekroć spoglądam w to lustro, widzę uśmiechniętego Pana Janusza, który połączył się wreszcie z ukochaną żoną...


15 lipca 2018 r.

Cezary Maciej Dąbrowski, Zbiór nieaspirujący, 2019


PS

Wspomniany fortepian był przez śp. Janusza Jabłkowskiego kilkakrotnie wypożyczany do Konkursu Chopinowskiego, jako instrument ćwiczebny. Że były to lata powojenne, więc i o instrumenty było trudno, i tak sanacyjny inżynier-meloman znacznie przysłużył się niejednemu konkursowiczowi. Czy wówczas, podczas transportów doszło do pęknięcia płyty rezonansowej, tego nie wiem. Nie znałem też konkretnych terminów, kiedy został udostępniony, więc i nie wspominałem o tym w opowiadaniu, zresztą nie o konkursie jest cała rzecz, a o wyjątkowości Postaci, rodem z II Rzeczypospolitej. 

Byliśmy sąsiadami. Kiedy, przeczuwając nieuniknione, chciał mi go podarować, jak i wiele cennych przedmiotów z mieszkania, odmówiłem... Ostatecznie fortepian trafił do krewnych. Janusz miał też rodzinę we Francji. Zresztą nie miałem odpowiedniego miejsca, by trzymać nawet tak mały fortepian.


   Śnieg



   W przyciemnionym pokoju siedzi sobie starzec, siedzi i patrzy w okno.

   Widzi, jak płatki śniegu przyozdabiają gałęzie drzew, pagórki. To spokojny dzień, zapada już półmrok… Starzec myśli o tym, jak postrzegał zimę będąc brzdącem, gdy w poczuciu wielkiej radości, wielkiego szczęścia – które równało się jedynie ze skakaniem w fale ciepłego morza – zgrzany do czerwoności i w przemokniętej kurtce, zjeżdżał na sankach z małego zbocza, które wtedy wydawało się wielką górą. Te odczucia – to korzystanie z dobrodziejstw, z darów życia – nie zatrzymywały się wówczas na konkretnych sytuacjach; po prostu, bawiło go coś, lub nie, a pamięć odpoczywała w spokoju.

   Starzec patrzy w okno. Ten śnieg dziecinny – nie topnieje tylko kilka sekund; pod spodem jest inny śnieg. Śnieg, po którym idą wygłodzeni, bezbronni ludzie.

   Idą też Ci, którzy zacierają swoje ślady – maszerują z wielką determinacją i odwagą. Brną w zaspach, w niedogodnościach, poświęcają się dla sprawy, wierni do końca.

   Zacierają krwawe ślady uciekając przed wściekłym pościgiem.

   Widzi śnieg i lodowate wagony przepełnione ludźmi. Słyszy krzyk rozpaczy, bólu, słyszy krzyk wystraszonych i głodnych dzieci, także walczących o kolejny dzień ze zgrozą tej codzienności.

   Starzec patrzy w okno. Śnieg i krew.

   Pamięć nie daje mu spokoju.

   Ten śnieg dziecinny – nie topnieje tylko kilka sekund…


Cezary M. Dąbrowski, Dalej, LTW, 2018
15 stycznia 2016 r.
Cezary M. Dąbrowski, Dalej, 2018.

                                                                              

     



 



Plastikowe czasy

    – Torebka –

 


   Zaczepiła się o gałąź – plastikowa – logotyp wiruje za każdym podmuchem wiatru. Właściwie to jest już częścią drzewa, wątpię, aby ktoś zastanawiał się nad jej „genezą”. Nie zastanawiają się na tym faktem ci, których głośny śmiech przebija się przez dźwięk wiertarki i głośnej muzyki. Nie dziwią się ptaki, które w uwitym gnieździe żyją w czasach atomu, tabletów, klonowania – tak, jakby to były ich czasy, te same od tysięcy lat.

   Torba przejechała parę przecznic tramwajem, wypełniona parówkami, bułkami, piwem i nawet ćwierćlitrówką. Towarzyszył jej cały dzień, stłoczony, tramwajowo-autobusowy; towarzyszyli jej ludzie, zamyśleni, zatopieni – każdy w swoim świecie. 

   – Jedni w tym czasie doszli do wniosku, że życie jest potwornie bolesne – polega na codziennym obdzieraniu się z tęsknot, na ranieniu najbliższych, celowym i bezmyślnym – i polega na zapominaniu. Tak, na tym „zapominaniu”, które pozwala kroczyć dalej; to nie jest zapomnienie, raczej przekierowanie toku myśli.

   – Ktoś w tym czasie myśli o kapuśniaku: czy jeszcze zostanie na jutro?

   – Inni o abonamencie na związek: czy jeszcze obowiązuje umowa?...

   Dlaczego tak uczepiłem się tej sklepowej torebki, to bez znaczenia. –A jednak tam jest, kolejny wytwór człowieka, nierozkładalny, plastikowy, na który ziemia „odpowiada” swoim westchnieniem: huraganem tsunami; mówi do człowieka: nie jestem Troskliwą matką, jestem matką rozkapryszonego dziecka – uważaj!

   – Zastanawiamy się nad perspektywą zdarzeń, ich symboliką. Czego symbolem jest ona, porzucona, ciśnięta przez wiatr, to rodzaj sztuki współczesnej?

   Nie, to symbol ulotności ludzkiego życia, w perspektywie – drzewa, które pamięta czasy pojazdów konnych i w perspektywie tysięcy lat, które czekają ziemię – czasu, który być może zostanie nazwany Epoką wyrobów plastikowych.

 

   16 lipca 2015 r.

   Cezary Maciej Dąbrowski, Wierszem i Prozą, 2017  

Cezary Maciej Dąbrowski, Wierszem i Prozą, LTW/Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza, 2017













   Recital


Powsin. Przy pianinie Stanisław Dąbrowski.

   Zostałem zaproszony do siedziby Fundacji Abdank na wernisaż nieznanej mi wcześniej malarki, a zapraszał dyrektor tej placówki, też poeta, którego poznałem podczas Festiwalu Poezji Współczesnej w liceum im. Stanisława Staszica w Warszawie. Nadmienię, że podczas jednego z Finałów, zaprezentowałem recital autorski „Słowo jak muzyka”, wystąpiłem przed uczestnikami konkursu, zgromadzonymi uczniami, gronem pedagogicznym, gośćmi honorowymi i osobami zebranymi w auli tegoż liceum. Wracając do wernisażu, gdy siedziałem pośród publiczności w oczekiwaniu na jego rozpoczęcie, wspomniany literat poprosił mnie, ku mojemu zaskoczeniu, rzecz jasna, abym i przed tym gronem zaprezentował własną twórczość, niejako „wywołując mnie słowami z książki Dalej, którą, zaledwie przed godziną, jemu podarowałem. Cytował na głos:

Dziwna ta refleksyjność.

Przyłapuje mnie w różnych sytuacjach.

Czasem patrzę, nieruchomo, nagle,

w jeden punkt, i myślę o czymś innym,

o jakimś zdaniu, które napisałem.

 

Dziwna ta moja refleksyjność.

Pozwala mi przetrwać

w pokoju, w samotności,

nie dostrzegając upływu czasu…

 

Dziwna ta moja refleksyjność.

   Wywołany w tak niespodziewany, ale i zobowiązujący sposób, dopiąwszy marynarkę, idąc w kierunku nadwyrężonego pianina i białego, ogrodowego krzesełka stojącego w rogu sali (tuż przed miejscem, gdzie owa prezentacja miała nastąpić), w tej rozległej chwili, zastanawiałem się nad repertuarem, bo przecież nic przygotowanego na tę okazję nie miałem. Wtem, przez otwarte okna dojrzałem biały gmach kościoła, który górował nad okolicą, i w sekundę pojąłem, że oto jest sygnał, bym swoje wystąpienie zaczął od wiersza Firanka, bo mój zmarły Ojciec przez całe życie pracował jako organista w kościele, i ten utwór, w tym momencie wydawał się naturalną i prawdziwie umotywowaną refleksją, którą mogłem się podzielić z Przybyłymi. 

   I, jak to wówczas bywa, sala skurczyła się do pierwszego, i to nadto zamglonego rzędu, widownia została za tą mgłą, a ja sięgnąłem do swojej pamięci po doskonale znane mi wersy, bo przecież o żadnych kartkach i czytaniu mowy nie było, głowa i ręce wystarczyć musiały; o sercu już nie wspomnę, to się zawsze naharuje przy takich okazjach. Zacząłem mówić, jakbym opowiadał o czymś, co mam przed oczyma:

W letnim słońcu czerwcowym, w jaskrawej firance,

zaplątały się me myśli przy herbaty szklance.

Czas nagle zatrzymał się, myśli me zawrócił,

zobaczyłem Ojca jak pieśń swoją nucił.

 

Ćwicząc swoje wprawki, śpiewał szczerą nutą,

odprawiając modły szczególną pokutą,

grając na pianinie codzienne pasaże,

które trud zamieniał w psalmy przed ołtarzem.

 

Dawne czasy szczęścia w koszuli pachnącej,

gdy prowadził chór w procesji wielbiącej.

Teraz już go nie ma, zostały wspomnienia,

słońce już nie znaczy rysów Jego cienia…

 

Firankę poruszył letni wiatr czerwcowy

i znikł obraz Ojca, uleciał z mej głowy.

Bywaj Tatku, bywaj, graj psalmy z chórami.

Bywaj Tatku, bywaj, śpiewaj z aniołami.

   Potem przysiadłem na krzesełku… i zagrałem. Jak najmniej, tak, aby skoncentrować uwagę obecnych na samym „przekazie”, a nie na palcach i formie… Wtłoczyć w ten nienajszlachetniejszy instrument całą zakonspirowaną duszę. 

   I... to się udało. To był ten dzień, ten moment, i ta publiczność, także należyta odległość od centrum miasta… Mogłem odskoczyć w głąb, a zarazem w uniwersum bliskości… Za to otrzymałem w nagrodę serdeczność, wzruszenia i brawa, słowa uznania i wyrażające te niekłamane odczucia wpisy do tamtejszej księgi pamiątkowej, a i obraz - podarunek od wdzięcznej Artystki, który do dziś wisi w moim pokoju i przypomina owe szczególne chwile. 

   Przed zgromadzonymi w Fundacji Abdank miałem okazję wystąpić jeszcze dwukrotnie, bo ten minirecital zaowocował zaproszeniami na dalsze prezentacje w tym ustronnym miejscu…

    

   9 stycznia 2022 r.

   Cezary M. Dąbrowski

 

   PS

   Wiersz Firanka pochodzi z Brudnopisu, oczywiście.

   Autorem każdej z fotografii (także okładkowych) jestem ja sam.